Alicja, żona Jana, mama Grzesia i Leona, wstała bladym świtem i teraz ogarniała swoją rodzinę. I jak co rano szczerze tego nienawidziła. Czuła się jak poganiacz niewolników. Jeden chłopiec do przedszkola, drugi też, ale później, bo najpierw do lekarza, a trzeci do pracy. Ten najstarszy był chyba najtrudniejszy w obsłudze... – Alicja! – darł się z sypialni. – Nie widziałaś mojego zegarka?! Widziałam, miała ochotę odpowiedzieć, ale tego nie zrobiła. Lata pożycia oraz kolejnych prób i błędów nauczyły ją prawidłowej obsługi męża. […] Zmilczała więc pytanie, mając nadzieję, że zegarek nie zdążył się teleportować z miejsca, w którym mąż zostawił go wczoraj. Plan zadziałał, gdyż po niecałej minucie, usłyszała kolejny okrzyk. Tym razem z okolic łazienki: – Znalazłem!
Zabrzmiało to tak triumfalnie, jakby odkrył lekarstwo na raka, ale i ten komentarz zostawiła dla siebie. Rano dyskutowała wyłącznie z Grzesiem i tylko na temat braku pasujących do siebie skarpet oraz, co będzie na śniadanie. […] W każdym razie, Alicji udało się wypracować rytuał poranny, który był dla niej jak najmniej uciążliwy. Nadal nieprzyjemny, ale przynajmniej wymagający mniejszego wydatku energetycznego oraz zakładający kilka nanosekund wyłącznie dla niej. Tyle potrzebowała, żeby wypić kawę, której już pierwszy łyk pomagał w ogarnięciu planu na cały dzień.*
Zapewne, ale przecież my zawsze damy radę! My, super równouprawnione kobiety,
idealne matki, sumienne pracownice, charyzmatyczne szefowe i sumienne kochanki jesteśmy
mistrzyniami świata w godzeniu najróżniejszych ról. Tak bardzo chcemy być
perfekcyjne i żeby każdy był z nas zadowolony, że nawet nie zauważamy, że to
wszystko dzieje się naszym kosztem. Potrafimy emanować profesjonalizmem i poranną
kobiecością po nocy spędzonej nad raportem rocznym, dwóch praniach, uprasowaniu
sterty ubrań, odrobieniu z dziećmi lekcji i ugotowaniu zupy pomidorowej. Planujemy,
realizujemy, organizujemy, przewidujemy... Do czasu, gdy padnie nam bateria, dziecko
zachoruje, obcas odpadnie, samochód nawali lub ogłoszą stan pandemii. I co
wtedy? Wtedy pewnie znowu się obwinimy, że nie dałyśmy rady, a powinnyśmy, bo
przecież my musimy!
Może więc skorzystamy z okazji, że jesteśmy wypoczęte i świeżo po
wakacjach, by wreszcie zrozumieć, że nie zawsze musimy. Szczególnie, że nie
wszystko zależy od nas i nie wszystko musi być zrobione przez nas. Bo choćbyśmy
nie wiadomo jak bardzo się starały, nie mamy super mocy i nigdy nie uda nam się
spełnić oczekiwań wszystkich. Nie przewidzimy też wszystkich możliwych zdarzeń
losowych, ani tego, co zrobią inni. I nie pomogą nam w tym książkowe ideały vel
banały o równouprawnieniu oraz podręcznikowe mądrości o organizacji pracy
pisane najczęściej przez mężczyzn. Obwinianie się za wszelkie zakłócenia i niedoskonałości
również nie ma sensu i o wiele lepiej będzie, jeśli nauczymy się to akceptować.
Po niedzieli zawsze przychodzi poniedziałek i chociaż nie zawsze nam to pasuje,
wiemy przecież, że tego nie zmienimy. Akceptacja nie musi jednak oznaczać bierności,
bo chociaż nie zawsze mamy wpływ na to, co dzieje się wokół nas, to my - i
tylko my, decydujemy, jak się wtedy zachowamy. Czy wybierzemy śmiech zamiast
płaczu, jeszcze cięższą pracę, czy może wprost przeciwnie - wreszcie sobie
trochę odpuścimy i kilka zadań zdelegujemy na innych? Ten wybór należy tylko i wyłącznie
do nas.
Przypomnijmy sobie o tym, gdy znów poczujemy, że zapędziłyśmy się w wir
wydarzeń i działań. Pomyślmy o sobie zanim po raz kolejny zrobimy za dużo,
dostając w zamian głównie frustracje, pretensje i rozczarowania. Przypomnijmy
sobie wtedy, że to my powinnyśmy być dla siebie najważniejsza. Egoizm? Może,
ale z drugiej strony dlaczego ktoś inny ma troszczyć się o nas bardziej i mocniej
niż my same? Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego - nie odwrotnie.
Wie o tym każdy dobry ratownik, który w pierwszej kolejności zadba o swoje bezpieczeństwo,
bo jeśli jemu zabraknie tlenu, nie da rady pomóc już nikomu. Gdy więc znów się sfrustrujemy,
że nie dałyśmy rady zrobić wszystkiego i wszystkich zadowolić – szefa, rodziny,
podwładnych, klientów, dostawców, kontrahentów, akcjonariuszy i teściowej, pomyślmy,
że przecież Megan też nie miała lekko. Owszem, jest księżną i urodziła royal baby, ale ledwo wcisnęła
się po porodzie w markową kieckę, a już musiała pokazać się publicznie. Nas w
takiej sytuacji zobaczyliby jedynie bliscy, a ją skomentowały miliony ludzi na
świecie. Ale ona się nie dała, uśmiechnęła się książęco, a potem wybrała to, co
według niej było dla niej lepsze. I miała do tego prawo, tak jak my mamy prawo do
naszych wyborów.
Życie jeszcze nie raz nas zaskoczy, więc nauczmy się chronić siebie i
sobie odpuszczać. Zbyt zmęczona na zumbę, kolejne nadgodziny czy prasowanie? Mówię
nie, bo to JA wybieram! Nie jestem zupą pomidorową, żeby każdy musiał mnie lubić,
lecz jeśli sama nie zacznę bronić swoich granic, nikt za mnie tego nie zrobi. I
żadna ustawa o gender tego nie zmieni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz